Kilka lat temu zdarzało mi się pisać
recenzje książek dla dzieci (dla qlturka.pl). Jednak za każdym razem, gdy recenzja nie była
dostatecznie pochlebna, otrzymywałem maile od oburzonych czytelników
posądzających mnie o małostkowość, zawiść lub niekompetencję, a czasami o
wszystkie te rzeczy naraz. Skoro więc nie mogłem pisać tego, co myślę, postanowiłem
w ogóle zrezygnować z pisania recenzji. Trzymałem się tego postanowienia do
dziś. Dziś bowiem postanowiłem zrecenzować „Małą Ninę”.
Książka niemieckiej autorki Sophie
Scherrer ukazała się w naszym kraju rok temu i przeszła niezauważona. W
ostatnich dniach zaliczyła jednak niespodziewany come back, lądując z dnia na dzień na pierwszym miejscu listy
bestsellerów empiku. Wszystko za sprawą organizacji katolickich, które
zarzuciły jej „rażące naruszenie uczuć religijnych dzieci i dorosłych, atak na
niewinność i wrażliwość oraz zachęcanie do najcięższych grzechów".
Kaliber tych oskarżeń zrobił na mnie na tyle duże wrażenie, że postanowiłem sprawdzić ich zasadność. Zamówiłem więc „Małą Ninę” i przeczytałem. Czy miałem jakieś oczekiwania? Starałem się nie mieć, chciałem podejść do lektury bezstronnie, poddając ją takim samym kryteriom, jakim poddaję każdą książkę dla dzieci.
Kaliber tych oskarżeń zrobił na mnie na tyle duże wrażenie, że postanowiłem sprawdzić ich zasadność. Zamówiłem więc „Małą Ninę” i przeczytałem. Czy miałem jakieś oczekiwania? Starałem się nie mieć, chciałem podejść do lektury bezstronnie, poddając ją takim samym kryteriom, jakim poddaję każdą książkę dla dzieci.
Czy „Mała Nina” jest wciągająca?
Tak.
Czy jest dobrze napisana? Tak.
Czy jest choć trochę zabawna? Tak.
Czy nadaje się dla współczesnych
dzieci? Tak.
„Mała Nina” to
opowieść o kilku miesiącach z życia wrażliwej ośmiolatki. Nie jest to życie idealne:
rodzice są rozwiedzeni, próbują szczęścia z nowymi partnerami, łączą pracę
zawodową z naprzemienną opieką nad dzieckiem. Tymczasem Nina przygotowuje się
do ważnych dla niej wydarzeń: chrztu i pierwszej komunii. Jej zainteresowanie
Bogiem jest żywiołowe i żarliwe, na swój dziecięcy sposób chce się do Niego
zbliżyć, zaprzyjaźnić, zapoznać. Gdy nie ma w pobliżu nikogo, kto wyjaśniłby
jej znaczenie religijnych terminów i metafor, Nina interpretuje je po swojemu.
Popełnia błędy, głupotki i całkiem poważne głupoty, ale ostatecznie dochodzi do mądrych i wzruszająco sformułowanych
wniosków. Pierwszoosobowa, nosząca ślady autentyzmu narracja pomaga czytelnikowi zbliżyć się do sposobu myślenia i odczuwania dziecka, a małym czytelnikom - identyfikować się z przeżyciami bohaterki.
Odebrałem tę książkę jako oskarżenie
nas, dorosłych - o zaniedbywanie rozmów z dziećmi, o nie wyjaśnianie im
znaczenia słów, sformułowań i ceremonii, o powierzchowną „hodowlę” zastępującą wychowanie.
To oskarżenie jest poprowadzone dość
konsekwentnie, bo zaczątkami kolejnych przygód są prawie zawsze nieporozumienia
językowe, brak dostatecznej komunikacji na linii dorosły-dziecko. A wątek „religijny”
to tylko jeden z kilku wątków splatających się w tę prostą w gruncie rzeczy historię
o poszukiwaniu bliskości, poszukiwaniu znaczenia w życiu i poszukiwaniu w tym
życiu miejsca dla siebie.
„Mała Nina” to wymarzony punkt
wyjścia do wartościowej, pogłębionej rozmowy z dzieckiem. Na przykład o tym, co
to znaczy „baranek boży”. Albo o tym, dlaczego świnki morskie też umierają.
Albo o innych ważnych rzeczach, takich jak sens przyjaźni czy waga współczucia.
Pod warunkiem oczywiście, że samemu jest się gotowym na taką rozmowę. Bo gdy
się nie jest, to łatwiej – tak na wszelki wypadek – zakazać, zabronić, oskarżyć
i potępić. My, dorośli, mamy niestety skłonność do takich reakcji, niezależnie
od wyznawanych religii i poglądów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz